Marginalia

Chopin, chopin – jak metafizyka dobiła film (recenzja)

Autor: Maciej Lesiak Opublikowano: słów: 922 minut czytania: 5 minut czytania

Recenzja filmu 'Chopin, chopin!' Michała Kwiecińskiego – analiza ambitnego projektu kostiumowego, który miał potencjał na wielkie kino, ale ugrzązł w polskiej metafizyce cierpienia. Dla widzów szukających krytycznego spojrzenia na współczesne kino polskie.

Wczoraj wieczorem miałem przyjemność uczestniczyć w łódzkiej premierze filmu Chopin, chopin! w EC1, uświetnionej obecnością reżysera Michała Kwiecińskiego, Michała Pawlika oraz samorządowców zajmujących się kwestiami kultury. Niestety z powodu choroby zabrakło Eryka Kulma. Całość oprawiono recitalem muzyki chopinowskiej, degustacją wina i wystawą zdjęć z planu. Nie zabrakło też kostiumów z epoki – pełna oprawa dla dzieła aspirującego do rangi wydarzenia kulturalnego.

Łódź jako plan filmowy – ironia dewastacji

Przed seansem krótka prezentacja i przemowa wiceprezydent Małgorzaty Moskwy-Wodnickiej przypomniały, że Łódź pozycjonuje się jako miasto filmowe z tradycjami. Część zdjęć realizowano na łódzkich ulicach, które – dzięki rozkładowi i dewastacji – stanowią idealny plan filmowy chociażby do scen rewolucji francuskiej. Ironia losu czy przewrotna autopromocja? Niech każdy oceni sam.

Warsztat filmowy na medal – cztery miesiące przygotowań Eryka Kulma

Po filmie odbyła się dyskusja z reżyserem. Kwieciński opowiadał o odseparowaniu Eryka Kulma w willi w Alpach francuskich, gdzie przez prawie cztery miesiące ćwiczył utwory Chopina, które jako pianista odegrał w większości własnoręcznie. Ćwiczył także język francuski. Za to należą się wielkie brawa – czuć bowiem duży wkład pracy i dbałość o detale epoki: fortepiany z tamtych czasów, scenografie, kostiumy. W dobie AI i netflixowych fastfoodów taka pieczołowitość powinna być chwalona.

Polska metafizyka cierpienia – gdzie film zgubił potencjał

Reżyser ciekawie podszedł do budowania postaci Chopina. Przedstawił go jako osobę towarzyską, niestroniącą od nocnych eskapad i afterparty po koncertach, a zarazem samotną, borykającą się z postępującą chorobą. I tutaj zaczyna się problem, bo film ugrzązł w czymś, co nazywam polską metafizyką.

Przeważa studium rozkładu. Jeśli reżyser miał wiedzę ze źródeł, że podczas rejsu z George Sand Chopin odpluł pięć litrów krwi z płynem z płuc, to na ekranie zobaczymy miskę z plwocinami i krwią. Takich obrazów odpluwania jest dużo. Czy potrzebnie? Moim zdaniem nie. Film jest długi, a takich scen zdecydowanie za dużo.

Prawdziwy potencjał filmu gubi się w przeglądzie tego, jak Chopin dowiaduje się o śmiertelności choroby i żyje normalnie, dopóki realnie nie dociera do niego świadomość bliskiego i strasznego końca. Metafizyka objawia się typowym polskim nurzaniem w cierpiętnictwie. Mamy figury sióstr zakonnych śpiewających, co wywołuje łzy Chopina, po czym przejście w podjęcie przez niego tematu „pieśni" podczas ćwiczeń.

George Sand – niewykorzystany potencjał relacji

Najciekawszy wątek to pojawienie się George Sand (Joséphine de La Baume) i jej przygotowywanie Chopina do śmierci wraz z obietnicą – nie spełnioną, co stanowi mocny akcent filmu – że będzie trzymać go w ramionach w momencie odejścia. Gdyby reżyser darował sobie te wszystkie nic niewnoszące, banalne wątki poboczne jak wizyta u rodziny w celu pożegnania i skupił się na psychologii relacji George Sand i Chopina, pokazując ten końcowy etap – film byłby genialny.

Muzyka elektroniczna w XIX wieku – chybione eksperymenty

Są też słabe momenty. Pierwsza scena: Chopin wychodzi na ulice Paryża przy akompaniamencie… muzyki elektronicznej. Ten burzący klimat element pojawia się kilkukrotnie i nie tylko nie pasuje do filmu, ale wprost psuje atmosferę. Reżyser tłumaczył się, że to miało być “coś innego” i rzeczywiście było – inne, ale nie w dobrym sensie. Dla mnie czasy rewolucji to czasy, gdy natura (choroba, rewolucja) decyduje o ludzkim losie. Zbrakło mi tu czegoś, co widziałem w Dantonie Wajdy, gdzie czuło się zimny, lodowaty powiew rewolucji.

Sam dramat Chopina jako osoby umierającej został moim zdaniem spłycony przez banalną metafizykę. Gdyby realizowano to na poziomie Sound of Metal, gdzie perkusista traci słuch i widzimy emocje oraz metafizykę, ale uniwersalną, mistyczną – film byłby genialny. Aktorzy i cała reszta ekipy miały na to potencjał.

Całość sprowadzono do przedstawienia innego Chopina, ale w ramach tego samego szablonu cierpiętniczego. Ostatnia scena dobija naszą nadzieję banałem: umierający Chopin gra swój utwór i mówi w ostatniej sekundzie filmu “To już”, co ma symbolizować śmierć. Tanie.

Symbolika świń – genialna figura, która mogła zdominować film

Wprowadzenie czarnych świń – leżących jak psy przy fortepianie – jest natomiast ciekawym zabiegiem. To symbolika sił nieczystych oraz natury, która odbiera to, co swoje. Genialny potencjał tego symbolu ujawnia się na statku, którym przemycani są schorowany Chopin i George Sand. Z powodu choroby odmawiano mu transportu zbiorowego, dlatego przemycono go z sześciuset świniami pod pokładem. Ta symbolika i jego pogarda dla mas, którym dawał koncerty, a które nie rozumiały jego muzyki, jest fascynująca. Wizja narkotykowa (brał opium, by uśmierzyć ból) podczas koncertu, gdy do sali między ludzi wbiegają czarne świnie, po czym przerywa koncert i ucieka – to genialna figura.

Szkoda, że właśnie te wątki – figura świń w kontraście do mas bezmyślnie konsumujących jego mistyczną muzykę oraz relacja z George Sand – nie zdominowały filmu. Chciałbym zobaczyć jak ktoś przedstawiając Chopina zamiast pokazując wątek serca, które muzyk chce po śmierci aby wylądowało w Warszawie, gra figurą świni i tej recepcji po śmierci. Natomiast te wątki byłyby może zbyt kontrowersyjne. Zamiast 6/10 dałbym mu wtedy zdecydowanie więcej.

Ocena: 6/10 – solidny film z przebłyskami geniuszu

Dlaczego daję 6 filmowi, któremu tyle zarzucam? Dlatego, że przy innych polskich słabych produkcjach ten się wyróżnia. Zdaję sobie też sprawę, jak ciężko jest przy presji instytucji, darczyńców i oczekiwań stworzyć w polskich warunkach – czasowych i finansowych – tak odważne dzieło, jak opisałem. Jest też problem echo chamber, w którym siedzi środowisko.

Kwieciński miał materiał na wielkie kino. Zestawiając dwa potężne symbole: romantyczny, narodowy mit serca w Warszawie z brudnym, naturalistycznym, ale znacznie bardziej wieloznacznym symbolem świń. Tym bardziej aktualnym w brutalnych czasach w jakich żyjemy. Reżyser miał w ręku narzędzie do stworzenia dzieła prawdziwie obrazoburczego i nowatorskiego, ale ostatecznie go nie wykorzystał w pełni, być może uciekając w stronę bezpieczniejszej, bardziej znanej martyrologii. Dostaliśmy solidny film kostiumowy z przebłyskami geniuszu, przytłoczony polską metafizyką cierpienia.